Reklamy a rzeczywistość nauczania angielskiego – cz. 1
Od lat przyglądam się reklamom szkół językowych – atakują nas wszędzie: na Facebooku, w Google, na każdej możliwej platformie. Ich intensywność zależy od pory roku, ale jedno jest pewne – są nieustannie obecne. Jako ktoś z branży (choć ciężko mi się z nią mocno utożsamiać, widząc 99% kursów prowadzonych w systemie pruskim), widzę te reklamy codziennie. I te reklamy doprowadzają mnie do białej gorączki…
Nie tylko pod względem moralnym, ale merytorycznym – czasem nie mogę przejść obok nich obojętnie. Obietnice składane przez szkoły językowe są zbyt piękne, by były prawdziwe – nie ma na to innego określenia. Przyjrzałem się ich schematom, dyskusjom pod nimi, reakcjom firm marketingowych i fanów tych szkół na moje pytania. Wyszła z tego kompilacja: jak nie reklamować i nie uczyć języków, żeby nie oszukiwać ludzi oraz nie niszczyć i tak trudnego już rynku edukacji.
Zarzut pierwszy: szkoły językowe chwalą się dowolnością prowadzenia zajęć.
„Dopasowujemy się do Twoich potrzeb” – brzmi świetnie, prawda? Problem w tym, że 99% klientów ma jedną potrzebę – mówić płynnie po angielsku. Ale nie są specjalistami, nie wiedzą, jak to osiągnąć. To tak, jakbyś poszedł do mechanika i powiedział: „Coś mi nie działa, na pewno alternator jest walnięty”. Mechanik sprawdza i mówi: „Nie, to rozrusznik”. A Ty na to: „Nie, proszę mi naprawić alternator, bo tak mi się wydaje”.
Podobnie jest z nauką języka – klient nie wie, co jest „zepsute”, wie tylko, że nie mówi po angielsku. Jeśli szkoła dostosowuje się do klienta, który nie ma pojęcia, jak działa skuteczna nauka, to efekt jest żaden.
Weźmy przykład – klient stwierdza: „Jestem wzrokowcem, muszę widzieć, żeby się nauczyć”.Wszyscy jesteśmy wzrokowcami! Dzięki oczom poruszamy się, unikamy niebezpieczeństw, a kiedyś też polowaliśmy, zapewniając sobie pożywienie. Spytajcie siebie samych: wolałbym stracić wzrok czy słuch? Ja, choć jestem muzykiem i kompozytorem, wybrałbym słuch, bo bez oczu żyć jest dużo trudniej. Nawet jeśli ktoś ma lepszą pamięć słuchową, jak ja, i tak przede wszystkim jest „wzrokowcem”.
Szkoła w systemie pruskim, niestety, pogłębia to zjawisko, bo uczy nas trwale bycia „wzrokowcami” w uczeniu się! Od pierwszego kontaktu z pruskim systemem edukacji siadasz w ławce, patrzysz na tablicę, przepisujesz do zeszytu, czytasz, piszesz kartkówki, wypełniasz testy… Tak nas przygotowano do przyswajania wiedzy. I co to daje, skoro po latach takiej „edukacji” ktoś przychodzi do szkoły językowej i mówi: „Umiem sporo gramatyki, formy czasowników, ale nie mówię po angielsku”? Zna teorię, ale nie potrafi użyć jej w praktyce, bo ma blokady i nie wie, skąd się biorą.
Często słyszę od Klientów na początku ich treningów językowych: „Muszę to zobaczyć, żeby się nauczyć”. To zły nawyk, wyuczony przez system szkolny. Patrzenie na język, myślenie po polsku, wyobrażanie sobie wyrazów w głowie – to nie działa. Jeśli chcesz mówić, musisz używać języka, a nie przepisywać go z tablicy do zeszytu. To zostaje na papierze, a nie w głowie.
To dość logiczne, że patrzenie nie przekłada się na umiejętność mówienia. Zawiadują tym procesem inne części mózgu oraz pracują inne organy. Jeśli chcesz mówić, musisz trenować język – i to w kontakcie z człowiekiem, a nie przepisywać i odczytywać frazy.
Mózg inaczej przetwarza rozmowę z człowiekiem niż tekst w podręczniku. Słuchasz intonacji, czytasz mowę ciała – nic nie jest „wydrukowane”. Jeśli szkoła dostosowuje się do klienta, który mówi: „Chcę się uczyć, patrząc”, utwierdza go w błędnym przekonaniu.
Tymczasem szkoły językowe obiecują: „Dostosujemy się do Ciebie”. Pytam zatem: Pytam: „Czyli będzie gramatyka?”. Odpowiadają ogólnikowo: „Nooo… może być. Nie mamy sztywnej metody, dostosowujemy się”. Ba, nawet jak chwalą się jakąś metodą – może nawet bezpośrednią – to odpowiedź jest jak najbardziej „elastyczna”. W końcu muszą ulegać klientom, by – w ich mniemaniu – mieć ich jak najwięcej. W końcu „nasz klient, nasz pan”…
Serio? To jak mechanik, który słyszy: „Napraw mi tylne koło, bo auto nie pali”. On wie, że to rozrusznik, ale klient upiera się przy kole. No dobra, to naprawiamy koło… Jeśli szkoła słucha klienta, który nie wie, czego potrzebuje, to go oszukuje. Efekt? Klient chodzi od szkoły do szkoły, uczy się latami, a i tak nie mówi. W końcu obwinia siebie: „Jestem głupi”, zamiast system, który go zawiódł. Nikt w tym procesie nie chciał takiej osoby edukować – być może z powodu braku doświadczenia, a może z powodu pazerności lub chodzenia na łatwiznę…
Wyobraźcie sobie inną sytuację: idę do marketu budowlanego, bo chcę powiesić obrazek na betonowej ścianie. Pytam sprzedawcę: „Co mi pan poleci?”. Dostaję wiertarkę, wiertło, wkręty, kołki i wskazania, jak tego używać – super, działa. A teraz wyobraźcie sobie gościa, który wyskakuje zza pólek i mówi: „Młotek jest piękny, proszę pana! Ma rękojeść, element prowadzący…”. Po godzinie myślę: „Ale ja mam betonową ścianę i dziurę do wywiercenia, a on o młotkach!”. Tak uczą te szkoły czy lektorzy bez metody, gadający o niczym, zamiast dać Ci narzędzia do mówienia.
Przy takim podejściu po pierwsze, jakość nauczania nie jest priorytetem, liczą się pieniądze. Być może przykrywa się tym brak kompetencji. Łatwiej jest prowadzić zajęcia byle jak, niż trenować klienta porządnie. Po drugie, klient po latach złych metod potrzebuje „rekonwalescencji”, a potem na właściwym treningu to trwa tygodnie, czasem miesiące, żeby odkręcić złe nawyki. Po trzecie, Klient nie rozumie, dlaczego wciąż ma blokady. A im dłużej uczył się niewłaściwie tym więcej zwykle ich jest. Podczas rozmowy nie ma czasu na szukanie w pamięci wiedzy o teorii języka – słowa muszą wychodzić płynnie, jak na taśmie produkcyjnej. A skupiać trzeba się na treści nie na gramatyce.
Chcesz mówić? Musisz trenować mówienie. Jak z pływaniem: nie nauczysz się go, patrząc na basen. Ba, nawet rozmawiając z pływakami też nie uzyskasz umiejętności, które pozwolą Ci uniknąć utonięcia. W tradycyjnym systemie pruskim ogromna większość szkół językowych wykłada teorię, a potem dziwisz się, że „toniesz”, gdy przychodzi do praktykowania. Szkoły, które dostosowują się do klienta, nie uświadamiają mu, że potrzebuje on treningu, a nie zeszytów. Efekt? Ten już wspomniany: po latach klient rezygnuje, myśląc, że to jego wina i jego „nie da się nauczyć angielskiego”…
To samo widać w reklamach: „Nasi lektorzy są cudotwórcami, którzy dostosują się do Ciebie!”. Zapominają (o ile w ogóle o tym wiedzą), że to szkoła i lektor mają obowiązek pokazać klientowi skuteczny sposób nauki. A to oznacza: minimum 100 minut zajęć, 2-3 razy w tygodniu lub 50 minut po 4-6 spotkań na tydzień. Poniżej tego nie schodzimy, bo nie ma efektów. I mowa tu o realnym treningu metodą bezpośrednią, a nie o próbach poznania języka systemem pruskim. Jasne, w nim wszystko jest możliwe, bo to i tak tylko wysłuchanie wykładu oraz praca domowa przerzucana na ucznia (który jeszcze za to płaci, że pracuje sam po zajęciach, albo zamiast nich). Jeśli szkoła godzi się na „lekcję raz w tygodniu po godzinie”, to wyrzuca pieniądze klienta w błoto. A nie, przepraszam, skrzętnie chowa je do swojej kieszeni.
U nas uczysz się przez praktykę. W metodzie bezpośredniej zanurzasz się w języku angielskim – nawet od na kursie podstaw. Mówisz nim od pierwszych zajęć, a my pokazujemy, jak używać jego elementów. Powtarzamy, aż zadziała automatycznie. Klient po czasie sam widzi, jak używa czasów czy innych struktur, bo doświadcza tego, a nie notuje i przepisuje listy słówek z tłumaczeniami. A to, jak działają blokady związane z polską kalką językową, będzie tu poruszane jeszcze nie raz, jak i na moim kanale YouTube.
Chcesz mówić po angielsku? Rzuć zeszyt, aplikacje i trenuj!